Pozwalam sobie być bezsilnym wobec własnej niemocy. Nie mogę tego
kontrolować, nie istnieją sposoby bym to zmienił, nie wiem dlaczego to
się dzieje i czy kiedykolwiek minie. Akceptacja tej bezsilności mnie
uwalnia.
Pozwalam sobie na czucie złości. Poczekam jeszcze
chwilę i zaraz zobaczę, że tuż pod nią znajduje się chłopiec, który po
prostu się boi. Zajmę się nim, jak każdy kochający swego syna ojciec
powinien.
Pozwalam sobie stracić nadzieję, bo dopiero wtedy mogę
zobaczyć rzeczywistość i kochać ją taką, jaką jest bez próby zmiany na
taką, którą chcę mieć ja.
Pozwalam sobie nie wiedzieć, bo tylko
uznając swoją małość mogę skupić się na wielkich rzeczach. Piękna
inteligencja płynie tylko wtedy, gdy nie chce być inteligentnym.
Pozwalam sobie na płacz, bo jest on wyrazem tego, że odczuwam. A gdy
czuję, to rozumiem każdego niezależnie od płci, koloru, religii, kultury
i jestem z nim jednością.
Pozwalam sobie być zranionym przez
niesprawiedliwy komentarz, bo tylko wtedy mogę wybaczyć autorowi, przez
co ten nie będzie musiał już się bronić atakując innych. A jak mu
wybaczę, przeszłość przestanie być teraźniejszością i się skończy.
Pozwalam sobie na wstyd. Na dialogi wymagające ode mnie bycia obecnym,
mądrym, „ponad tym”. Słyszę je i każdy z nich mnie stresuje, a bycie
spiętym wcale nie prowadzi do wielkości.
Pozwalam sobie na
fantazje, w których jestem ratującym innych bohaterem. Ten wewnętrzny
bohater okrada mnie z bycia wystarczającym, opowiada mi, że „tylko
jeszcze jedno osiągnięcie”, każe mi czerpać moją tożsamość z tego, jak
chcę być postrzegany, a nie tego, kim jestem.
Pozwalam sobie na
zwątpienie. Wtedy bowiem, gdy już nie mam nadziei, siły, kontroli, gdy
nie mogę nic zrobić, zaczynam się modlić. Niepewność dalej jest
nieprzyjemna, ale ja nie mam już co do niej oczekiwań, bo z nią nie
walczę.
Pozwalam sobie na krytyczne myśli dotyczące innych.
Odkrywam wtedy, jak zachłyśnięcie sobą jest małe, jak bardzo odbiera mi
twórczość, jak fałszywy obraz lepszości buduje. Uśmiecham się wtedy do
siebie i przypominam, że bez tych innych nigdy nie osiągnę tego, co
zamierzam. I znów staję się życzliwy i wyrozumiały.
Pozwalam
sobie pójść na siłownię, choć akurat moja żona woli bym został w domu.
Przechodząc przez poczucie winy z tym związane przestaję się bać, a
wtedy nie będę udawał przy niej kogoś, kim nie jestem i dowiem się, czy
tak naprawdę takiego mnie chce. Zawsze wtedy odkrywam, że ona akceptuje
mnie, a ja znowu nie akceptowałem siebie.
I na to też sobie pozwalam.
I na lęk, poczucie zranienia, złość, nienawiść, wściekłość, poczucie
winy, apatię, lenistwo, krytykanctwo, cynizm i wszystkie inne cienie,
będące przejawem człowieczeństwa. Bo ta część mnie, która sobie na to
pozwala, jest czystą, bezwarunkową miłością. A pod spodem, czasem bardzo
pod spodem, nią właśnie jest każdy z nas. Jedną kwestią jest bowiem to,
co czujesz. Drugą, to co czujesz na temat tego, co czujesz. Jeśli
złościsz się na złość, przegrywasz i irytujesz się bardziej. Jeśli ją
akceptujesz, ona mija.
Gdy następnym razem poczujesz coś, co do
tej pory w sobie odrzucałeś, pozwól sobie na to. Pod zamkniętymi
powiekami popatrz na to, nie uciekaj od tego ani w to nie wchodź. Pozwól
sobie, bo wtedy przestaniesz sobie robić krzywdę. Dopiero wówczas
możesz przestać ją robić innym.
Mateusz Grzesiak
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz