Wiem, że każda kobieta jest inna i
rożne są jej potrzeby. Doskonale zdaję sobie sprawę, że część z Was może
zupełnie się ze mną nie zgadzać w wielu aspektach tutaj poruszanych.
Cieszy mnie jednak to, że szanujemy swoje wybory.
Gdy próbuję stanąć z boku i przyjrzeć
się sobie i moim metamorfozom w trakcie ostatnich trzech lat, to uderza
mnie tempo zmian, które we mnie zachodzą. Ba, nie tylko tempo tych zmian
mnie uderza. Zmienił się również kierunek, w którym zmierzam. Inne mam
cele, inne priorytety i inaczej patrzę na ten cały piękny rozgardiasz
macierzyństwem zwany. Dojrzewam. Tak cholernie się cieszę, że już nie
szukam po omacku swojej drogi i jednocześnie pozwalam sobie na
popełnianie błędów. Traktuję je nie jako porażki a jako nieodłączny
element tej ścieżki, którą kroczę. Nie mam wyrzutów sumienia, że czasami
pudłuję albo nie wyrabiam na zakrętach. Zaczynam przyzwyczajać się do
myśli, że to zupełnie naturalne. Dobrze mi z tą myślą, że co doświadczam
to moje, czego próbuję to coś z tego wynoszę, co smakuję to zostaje
przeze mnie zapamiętane.
Jeszcze całkiem niedawno, bo 3 lata
temu, gdy mój starszak był jeszcze nieopierzonym pisklakiem, byłam
święcie przekonana, że macierzyństwo i wychowywanie dzieci będzie tym,
czemu poświęcę 100% mojego czasu i energii. Kurczowo trzymałam się tej
myśli, że mam prawo zdecydować zostać z dziećmi w domu jak najdłużej i
nikt nie powinien mi tej możliwości zabierać. Byłam święcie przekonana,
że nawet gdyby nastały lata chude, to powinnam zostać w domu i być tą
mitologiczną Gaią, opiekunką domowego ogniska. A mój Mąż powinien
zwyczajnie pracować, aby móc opiekować się tą sferą materialną.
Jednak z miesiąca na miesiąc zaczęłam
czuć pewnego rodzaju pętlę, którą sama sobie zarzuciłam na szyję. To
macierzyństwo, tak przeze mnie doceniane i wychuchane, zaczynało mnie
dusić. Traciłam coraz częściej cierpliwość, dopadały mnie momenty
totalnej rezygnacji i zwątpienia w swoje umiejętności wychowawcze.
Doszłam do wniosku, że nie jestem stworzona do tego, aby poświęcić swoim
dzieciom wszystko, zapominając jednocześnie o tym, że ja mam także
potrzeby spoza tego matczynego kręgu.
Tak jak tu stoję, tak z pełnym
przekonaniem stwierdzam, że to nie dla mnie być mamą 24/7. Potrzebuję
odejścia. Serio, jak ryba wody, tak ja potrzebuję mieć przestrzeń i czas
tylko dla siebie. Z całych sił chcę mieć rejony, które dotyczą tylko
mnie. To nie jest egoizm, jak czasami próbuje mi to zasugerować mój Mąż,
chyba jeszcze nie do końca pogodzony z tym, że zaczynam wyfruwać z
gniazda, ale tylko na krótkie momenty. Dla mnie sztuka latania zwana
inaczej Życiem, nie polega tylko na byciu mamą. Zaczynam dopiero
odbudowywać te rewiry, o których zapomniałam przez ostatnie lata, od
kiedy wróciłam do Polski. Dla niektórych sprawy oczywiste jak posiadanie
znajomych czy wspólne weekendowe wypady z psiapsiółą, dla mnie to
rzeczy jeszcze nieosiągalne, jednak na szczęście znajdujące się na mojej
liście „do zrobienia” w najbliższym czasie.
Pozwolę sobie na mała dygresję i
przytoczę pewną historię. Pod jednym z lipcowych tekstów jedna z Was
zostawiła komentarz, który dał mi do myślenia. Niestety nie mogłam go
odszukać w czeluściach facebooka, trudno. Dotyczył od tego, że Ona [tak
ją nazwijmy na potrzeby tego akapitu] właśnie wróciła z tygodniowych
wakacji z samą sobą. Dzieciaki zostawiła z Mężem i zdecydowała się na
auto-reset. Wiem, że część z nas zaszlochałaby się za naszymi bąblami i
takie podejście byłoby nie do ogarnięcia. Rozumiem to. Ja jednak byłam z
niej dumna! Po pierwsze byłam z niej cholernie dumna, ponieważ na forum
publicznym potrafiła przyznać, że nie miała z tego tytułu wyrzutów
sumienia, ba nawet świetnie się bawiła. To wielka odwaga! Po drugie mam
czelność przypuszczać, że jej otoczenie przyjęło tę jej potrzebę nie
jako fanaberię, a jako niezbędny element układanki. Aby Ona nie
zwariowała, tylko mogła się zregenerować podczas tego tygodni i powrócić
do rodziny na pełnej petardzie.
Gdy próbuję wyobrazić sobie hipotetyczną
sytuację, że i mi nagle urodziła się taka potrzeba autoresetu, jak tej
wspomnianej Onej ;-), i oznajmiam to moim najbliższym, to obawiam się,
że nie byłoby to entuzjastycznie przyjęte. Zostałabym pewnie zdrowo
opierdzielona za te moje egoistyczne zapędy. Gdzieś tam w naszym
społeczeństwie zakorzenione jest jeszcze od wielu pokoleń to, że matka
nie ma prawa do wakacji. Że skoro chce odpocząć, to musi zabrać ze sobą
ten cały majdan i razem ze swoją gromadą ruszyć na „odpoczynek”. Że
przecież, gdyby spróbowała odpocząć samotnie, w ciszy, z dala od domu,
to niejako wystąpiłaby przeciw rodzinie.
Bzdura. Skoro kobieta potrzebuje takiego
resetu bez udziału rodziny, choćby dwu- czy trzydniowego, niekoniecznie
od razu tygodniowego, to oznacza, że ona naprawdę cholernie go
potrzebuje. Bo chce doładować swoje bateryjki, które pomału się
wyczerpują. A ich doładowanie pozwoli jej nie oszaleć, a powrócić na
codzienną ścieżką ze zdwojoną siłą.
Wrócę do meritum. Nie samym
macierzyństwem kobieta żyje. Czasami niezbędna jest chwila odejścia,
choćby na moment. Dla każdego co innego może okazać się tym panaceum,
które pozwoli nie zwariować i zregenerować te pokłady, które często się
wyczerpują.
Kiedyś trafiłam na książkę Teri
Hatchett, w której znalazłam świetny fragment opisujący to, że rodzic
również powinien dbać o siebie. Niestety za nic nie mogę go znaleźć,
jednak jego brzmienie było takie:
http://www.szczesliva.pl/nie-samym-macierzynstwem-kobieta-zyje/„Jeśli swoim dzieciom pokazujesz, że nie szanujesz się i lecisz na resztkach sił, to jaki przekaz dajesz swoim dzieciom? Że ich potrzeby są ważniejsze niż potrzeby innych ludzi, nawet tych najbliższych. Chyba nie tego chcesz ich nauczyć, prawda?”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz