Strony

środa, 26 września 2018

Kochana moja wariatka.


Poznałyśmy się kilka lat temu, niespodziewanie. Myślę, że przez wiele lat uważnie mnie obserwowała, zaglądała przez okna, sprawdzała, czy się nadaję na jej znajomą. Ona już wiedziała, ja jeszcze nie. Trochę była jak gaz, który niepostrzeżenie ulatnia się z niedokręconego kurka. Zabiera tlen, wnika z każdym oddechem, lekko poddusza, a na koniec zamyka powieki na dłużej albo na zawsze. Wszystko zależy od czujności – mojej własnej i otoczenia. Jedno jest pewne – funduje stan, który zmienia świadomość i życie raz na zawsze.
Moja zawitała na dobre ponad trzy lata temu. Nienasycona, zagarniająca sen, apetyt, siły witalne, pracę, pomysły, uśmiech. Co jej tylko wpadło w ręce.
Najgorsze było nie spać. Wieczór był najbardziej stresujący. Zasypiałam ponad godzinę po to, by wstać po dwóch średnio przespanych godzinach i snuć się po domu zatopionym w ciemnościach. Ciało fizyczne domagało się snu i jednocześnie nie umiało odpaść i poddać się.
Brak apetytu nie był najstraszniejszy ( w końcu jestem kobietą i ulegam ogólnemu trendowi posiadania szczupłej sylwetki ), ale moment, w którym moje piersi obwisły jak dwa małe kasztanki, a rysy twarzy biegły bardziej ku starości niż modelowym konturom, hmm … patrzyłam i widziałam, że coś we mnie umiera w galopującym tempie.
Nie potrafiłam też zrozumieć, dlaczego odebranie telefonu od przyjaciółki było dla mnie Mount Everestem. Dlaczego mi – osobie zazwyczaj nadaktywnej, zdarza się siedzieć bezczynnie kilka godzin dziennie na kanapie i gapić się na ścianę upstrzoną kupami much.
- Pani wie, co to jest? – psychiatra był naprawdę troskliwy.
Oczywiście, że wiedziałam, w końcu tak głośno o depresji. Że to nie wymówka, że rozejrzyj się wokół, że przekaźniki serotoniny, brak słońca, zmęczenie życiem. Tylko milej się o tym czyta, gorzej gdy się doświadcza.
Leki. Zestaw pierwszy. Za słaby. Zestaw drugi – już lepiej. A życia obok mnie nie dało się wyłączyć. Dzieci dzieci dzieci. Obiad obiad obiad. Pranie pranie pranie. Lekcje lekcje lekcje. I to wszystko obok, chociaż nadal moje. Nieobjęte, niezaopiekowanie, w rozsypce.
Bo najpierw ja sama po zejściu do swojej najgłębszej (mam nadzieję) piwnicy – własnych strachów i niemocy, najpierw ja sama musiałam się rozsypać, a następnie pozbierać. Poczekać spokojnie, aż leki zaczną działać. Wyleżeć się w łóżku z tą wariatką. Poznać ją. Zobaczyć, kiedy mi włazi przez sny i przez okna do mojego życia. Zrozumieć, że kiedy gubię siebie, zapraszam ją do swojego życia. Wielka lekcja dla mnie.
Potem selekcja w rodzinie i wśród przyjaciół.
- Ale sobie wymyśliła. Robić jej się nie chce.
- Depresja? Ale to się chyba nie myje przez tydzień albo dwa, a ty masz nawet makijaż na sobie.
- Przesadzasz. Każdemu jest czasem smutno.
- Ja też dużo płaczę i nie latam od razu do psychiatry!
- Co ty wiesz o depresji? Dwubiegunowa postać, to jest depresja!
- Akceptuję cię z twoją chorobą. Jesteś nadal wspaniała! (to mnie rozwaliło – znaczy się bez choroby jestem do kitu?)
- Ale Majusiu, to trzeba troszkę się poruszać, wyjść na słonko i zjeść kawałek czekolady. Wszystko minie, zobaczysz!
- Słuchaj, ty chyba zapomniałaś, że masz dzieci, dom, rodzinę. Weź się za życie wreszcie, to ci przejdą te głupie pomysły. Depresja? Ale sobie wymyśliłaś.
- A próbowałaś się pomodlić? Pomodlić się za ciebie? Wiara czyni cuda, zobaczysz.
Wow! Dobrze, że część leków, które brałam, ograniczały moją zdolność przyjmowania i przeżywania bodźców. Myślę, że sporo mnie ominęło. W ogóle sporo mnie ominęło – wyjazdów, filmów, spotkań. Ale spotkałam wreszcie siebie. Zrozumiałam, jak dobrze jest rozmawiać ze sobą, słyszeć siebie, zauważać, mówić, że coś pasuje albo nie pasuje. Widzieć depresję w stanie zalążkowym, wyczuwać na własnym karku jej pierwszy oddech. A przede wszystkim mówić o niej na głos. Do dzieci, do męża, do bliskich, do znajomych. I wyjmować wszystkie swoje emergency, nawet jeśli widzę ją daleko daleko, na końcu naszej ulicy. Bo kiedy leki już działają, działa też wszystko inne – świece, spacery, słońce, towarzystwo, ciasto marchewkowe, dobry film. Dobrze, jeśli wszystko to mogę dać sobie wcześniej, zanim trafię do psychiatry, dużo wcześniej, zanim przyjdzie bez zapowiedzi i zagarnie mój cały świat.
De Presja. Życie bez presji. Bez pędu. Zatrzymać się i dowiedzieć, gdzie jest źródło presji w moim życiu– to najlepszy prezent od siebie dla siebie, bo to wreszcie wiem.
Kochana moja Wariatka… W tym roku zabieram ją do ciepłych krajów. Może ją tam wysuszę na wiór i zakopię pod Drzewem Życia, czego tej jesieni życzę sobie gorąco.

Maja , wrzesień 2018

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz