Co było dowodem na to, że nie
pozwalałem, aby Bóg stał się moją rzeczywistością? – Doświadczenie lęku,
na którym opierałem moją ludzką egzystencję. Z jednej strony był Bóg,
którego traktowałem jako pociechę i ostoję, a z drugiej byłem ja ze
swoimi ludzkimi zmartwieniami i bólami. Czułem rozdwojenie w swoim
umyśle. I wiedziałem, że dopóki nie dokona się we mnie integracja, to
nie wyzwolę się z konfliktu.
Zrozumiałem, że nie mogę kochać Boga z daleka lub czasami. Mogę Go kochać tylko tutaj, tylko teraz, w moim indywidualnym doświadczeniu siebie.
Jeśli nie kochałem Go w ten sposób, to Go w ogóle nie znałem. A jeśli
nie znałem Jego, to nie znałem siebie. Gdzieś wewnątrz siebie czułem
przecież, że Bóg był moją Rzeczywistością, moim Źródłem. A wiedziałem
to, ponieważ miałem już doświadczenia przebłysków prawdy w swoim umyśle.
Miałem świadomość tego, że w chwili połączenia mojego umysłu z Jego
umysłem, cały konflikt i poczucie oddzielenia znika. Problem polegał na
tym, że doświadczenie to było swego rodzaju transcendencją – wyjściem
poza siebie, chwilową ucieczką od konfliktu, a nie jego pełną przemianą.
Dopóki doświadczenie Boga było formą ucieczki, poczucie rozdwojenia
trwało, a moje iluzje, do których wracałem po tym doświadczeniu, wciąż
wydawały się prawdziwe.
Trzeba było więc zrobić jeszcze jeden
krok. Trzeba było naprawdę rozpoznać, że złudzenia są złudzeniami, a
tylko prawda jest prawdziwa. Dopiero wtedy mogłem sobie uświadomić, że
nie ma tak naprawdę od czego uciekać, gdyż konflikt nie jest
rzeczywisty. Nie mogłem tego oczywiście zrobić w sposób koncepcyjny.
Innymi słowy nie wystarczyło, żebym sobie powiedział, że świat, który
widzę, jest iluzją. Doświadczenie było wymagane. Jak więc zaczęło się
ono wydarzać w moim umyśle?
Na początku stałem się bardziej czujny.
Zacząłem zauważać, kiedy nie jestem w stanie pokoju i radości. Zamiast
pogrążać się w tym jeszcze bardziej, uświadamiałem sobie, że to jest
właśnie chwila, w której nie kocham siebie, a więc i nie kocham Boga. Bo
skoro Bóg jest wszędzie, a ja w danej chwili Go nie
doświadczam, to znaczy, że skupiam się na iluzjach. Potrzebuję więc
pomocy, aby zobaczyć to inaczej. Potrzebuje naprawy mojego
błędnego myślenia i postrzegania. Już samo zauważenie, że potrzebuję
naprawy oznaczało, że mój umysł wyrażał na nią gotowość.
Wszystko, co pozornie było ze mną nie w
porządku, zamiast dostarczać mi pożywki dla poczucia winy, stawało się
dla mnie wezwaniem do przebudzenia. Jeśli więc zauważałem na przykład
symptomy chorobowe w moim ciele lub konflikty w moich związkach, to
wiedziałem, że jest to jedynie zewnętrzny obraz stanu mojego umysłu i
decyzji, jaką podejmuję. Moje ciało i moje związki chciały mi coś
powiedzieć. Co takiego? Że nie kocham siebie, a więc i nie kocham Boga.
Podejmuję czynną decyzję, aby się bać zamiast kochać. Nikt mi tego nie
robi. Ja to robię. Nie pozwalam bowiem, aby w danym momencie Miłość Boga
stała się moim doświadczeniem, moją rzeczywistością i zastąpiła moje
złudzenia. Całe moje poczucie oddzielenia świadczyło tylko o moim braku
miłości.
Naprawa poczucia braku miłości nie mogła
być jednak niczym trudnym. Przecież Miłość była dookoła mnie i we mnie.
Wystarczyło na chwilę zakwestionować rzeczywistość mojego problemu i
otworzyć się na uzdrowienie. Wystarczyło przyjąć Miłość. Okazało się to
łatwiejsze niż myślałem. Gdy na przykład kusiło mnie, by czymś się
niepokoić lub by denerwować się na kogoś, wystarczyło jedynie
przypomnieć sobie, że byłoby to przejawem braku miłości do samego siebie
i do Boga. I zamiast brnąć dalej w tym kierunku, zatrzymywałem się i
podejmowałem decyzję, by kochać. Nie zawsze udawało mi się to od razu i w
tym sensie potrzebowałem praktyki, czy też treningu umysłu. W praktyce
tej nie chodziło wcale o to, żebym wiedział, co to znaczy kochać. Gdybym
wiedział, to nie potrzebowałbym praktyki. Nie musiałem też wiedzieć, jak
się zachować w danej sytuacji. Wystarczyło podjąć decyzję, by kochać.
Światło rzeczywistości dokonywało całej reszty pracy za mnie. Ja miałem
być tylko otwarty na korektę – na usunięcie złudzenia o braku miłości.
W ten sposób zacząłem pozwalać, aby
światło przenikało do tego, co widzę, myślę i czuję. Wiedziałem że stałe
doświadczenie pokoju będzie możliwe tylko wtedy, gdy stanę się żywym
świadectwem uzdrowienia poprzez ucieleśnienie transcendentnego
doświadczenia w codzienności mojego dnia. W przeciwnym razie światło
byłoby tylko pustą koncepcją lub co najwyżej jakimś przeszłym
wspomnieniem czy przyszłym rezultatem. Potrzebne było pokochanie siebie
TERAZ. Zamiast rozdwajać swój umysł poprzez rozszczepianie czasu
na chwilę dla mnie i chwilę dla Boga, zrozumiałem, że albo każda chwila
jest chwilą Boga, albo jest niczym. W ten sposób zakochałem
się w Bogu. Od tej pory każdy pozorny konflikt stawał się okazją do
przemiany, a każda nowa chwila szansą na spotkanie z Bogiem, czyli z
moją własną Rzeczywistością.
http://www.przemianaumyslu.pl/pokochac-boga-to-pokochac-siebie/
http://www.przemianaumyslu.pl/pokochac-boga-to-pokochac-siebie/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz