Strony

wtorek, 18 kwietnia 2017

Pokochać Boga to pokochać Siebie.

Gdy po raz pierwszy zrozumiałem, że nie mogę kochać Boga, jeśli nie kocham siebie, byłem zaszokowany.  Zobaczyłem, jak bardzo nie kocham siebie i jak bardzo koncepcyjnie podchodziłem do mojej duchowej przemiany. Bóg był dla mnie Źródłem doświadczenia radości i miłości, które miałem czasami, ale nie pozwoliłem, aby stał się moją rzeczywistością w każdej chwili.
Co było dowodem na to, że nie pozwalałem, aby Bóg stał się moją rzeczywistością? – Doświadczenie lęku, na którym opierałem moją ludzką egzystencję. Z jednej strony był Bóg, którego traktowałem jako pociechę i ostoję, a z drugiej byłem ja ze swoimi ludzkimi zmartwieniami i bólami. Czułem rozdwojenie w swoim umyśle. I wiedziałem, że dopóki nie dokona się we mnie integracja, to nie wyzwolę się z konfliktu.
Zrozumiałem, że nie mogę kochać Boga z daleka lub czasami. Mogę Go kochać tylko tutaj, tylko teraz, w moim indywidualnym doświadczeniu siebie. Jeśli nie kochałem Go w ten sposób, to Go w ogóle nie znałem. A jeśli nie znałem Jego, to nie znałem siebie. Gdzieś wewnątrz siebie czułem przecież, że Bóg był moją Rzeczywistością, moim Źródłem. A wiedziałem to, ponieważ miałem już doświadczenia przebłysków prawdy w swoim umyśle. Miałem świadomość tego, że w chwili połączenia mojego umysłu z Jego umysłem, cały konflikt i poczucie oddzielenia znika. Problem polegał na tym, że doświadczenie to było swego rodzaju transcendencją – wyjściem poza siebie, chwilową ucieczką od konfliktu, a nie jego pełną przemianą. Dopóki doświadczenie Boga było formą ucieczki, poczucie rozdwojenia trwało, a moje iluzje, do których wracałem po tym doświadczeniu, wciąż wydawały się prawdziwe.
Trzeba było więc zrobić jeszcze jeden krok. Trzeba było naprawdę rozpoznać, że złudzenia są złudzeniami, a tylko prawda jest prawdziwa. Dopiero wtedy mogłem sobie uświadomić, że nie ma tak naprawdę od czego uciekać, gdyż konflikt nie jest rzeczywisty. Nie mogłem tego oczywiście zrobić w sposób koncepcyjny. Innymi słowy nie wystarczyło, żebym sobie powiedział, że świat, który widzę, jest iluzją. Doświadczenie było wymagane. Jak więc zaczęło się ono wydarzać w moim umyśle?
Na początku stałem się bardziej czujny. Zacząłem zauważać, kiedy nie jestem w stanie pokoju i radości. Zamiast pogrążać się w tym jeszcze bardziej, uświadamiałem sobie, że to jest właśnie chwila, w której nie kocham siebie, a więc i nie kocham Boga. Bo skoro Bóg jest wszędzie, a ja w danej chwili Go nie doświadczam, to znaczy, że skupiam się na iluzjach. Potrzebuję więc pomocy, aby zobaczyć to inaczej. Potrzebuje naprawy mojego błędnego myślenia i postrzegania. Już samo zauważenie, że potrzebuję naprawy oznaczało, że mój umysł wyrażał na nią gotowość.
Wszystko, co pozornie było ze mną nie w porządku, zamiast dostarczać mi pożywki dla poczucia winy, stawało się dla mnie wezwaniem do przebudzenia. Jeśli więc zauważałem na przykład symptomy chorobowe w moim ciele lub konflikty w moich związkach, to wiedziałem, że jest to jedynie zewnętrzny obraz stanu mojego umysłu i decyzji, jaką podejmuję. Moje ciało i moje związki chciały mi coś powiedzieć. Co takiego? Że nie kocham siebie, a więc i nie kocham Boga. Podejmuję czynną decyzję, aby się bać zamiast kochać. Nikt mi tego nie robi. Ja to robię. Nie pozwalam bowiem, aby w danym momencie Miłość Boga stała się moim doświadczeniem, moją rzeczywistością i zastąpiła moje złudzenia. Całe moje poczucie oddzielenia świadczyło tylko o moim braku miłości.
Naprawa poczucia braku miłości nie mogła być jednak niczym trudnym. Przecież Miłość była dookoła mnie i we mnie. Wystarczyło na chwilę zakwestionować rzeczywistość mojego problemu i otworzyć się na uzdrowienie. Wystarczyło przyjąć Miłość. Okazało się to łatwiejsze niż myślałem. Gdy na przykład kusiło mnie, by czymś się niepokoić lub by denerwować się na kogoś, wystarczyło jedynie przypomnieć sobie, że byłoby to przejawem braku miłości do samego siebie i do Boga. I zamiast brnąć dalej w tym kierunku, zatrzymywałem się i podejmowałem decyzję, by kochać. Nie zawsze udawało mi się to od razu i w tym sensie potrzebowałem praktyki, czy też treningu umysłu. W praktyce tej nie chodziło wcale o to, żebym wiedział, co to znaczy kochać. Gdybym wiedział, to nie potrzebowałbym praktyki. Nie musiałem też wiedzieć, jak się zachować w danej sytuacji. Wystarczyło podjąć decyzję, by kochać. Światło rzeczywistości dokonywało całej reszty pracy za mnie. Ja miałem być tylko otwarty na korektę – na usunięcie złudzenia o braku miłości.
W ten sposób zacząłem pozwalać, aby światło przenikało do tego, co widzę, myślę i czuję. Wiedziałem że stałe doświadczenie pokoju będzie możliwe tylko wtedy, gdy stanę się żywym świadectwem uzdrowienia poprzez ucieleśnienie transcendentnego doświadczenia w codzienności mojego dnia. W przeciwnym razie światło byłoby tylko pustą koncepcją lub co najwyżej jakimś przeszłym wspomnieniem czy przyszłym rezultatem. Potrzebne było pokochanie siebie TERAZ. Zamiast rozdwajać swój umysł poprzez rozszczepianie czasu na chwilę dla mnie i chwilę dla Boga, zrozumiałem, że albo każda chwila jest chwilą Boga, albo jest niczym. W ten sposób zakochałem się w Bogu. Od tej pory każdy pozorny konflikt stawał się okazją do przemiany, a każda nowa chwila szansą na spotkanie z Bogiem, czyli z moją własną Rzeczywistością.

http://www.przemianaumyslu.pl/pokochac-boga-to-pokochac-siebie/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz