Strony

niedziela, 17 lipca 2016

Pozwalam sobie.

Pozwalam sobie być bezsilnym wobec własnej niemocy. Nie mogę tego kontrolować, nie istnieją sposoby bym to zmienił, nie wiem dlaczego to się dzieje i czy kiedykolwiek minie. Akceptacja tej bezsilności mnie uwalnia.
Pozwalam sobie na czucie złości. Poczekam jeszcze chwilę i zaraz zobaczę, że tuż pod nią znajduje się chłopiec, który po prostu się boi. Zajmę się nim, jak każdy kochający swego syna ojciec powinien.
Pozwalam sobie stracić nadzieję, bo dopiero wtedy mogę zobaczyć rzeczywistość i kochać ją taką, jaką jest bez próby zmiany na taką, którą chcę mieć ja.
Pozwalam sobie nie wiedzieć, bo tylko uznając swoją małość mogę skupić się na wielkich rzeczach. Piękna inteligencja płynie tylko wtedy, gdy nie chce być inteligentnym.
Pozwalam sobie na płacz, bo jest on wyrazem tego, że odczuwam. A gdy czuję, to rozumiem każdego niezależnie od płci, koloru, religii, kultury i jestem z nim jednością.
Pozwalam sobie być zranionym przez niesprawiedliwy komentarz, bo tylko wtedy mogę wybaczyć autorowi, przez co ten nie będzie musiał już się bronić atakując innych. A jak mu wybaczę, przeszłość przestanie być teraźniejszością i się skończy.
Pozwalam sobie na wstyd. Na dialogi wymagające ode mnie bycia obecnym, mądrym, „ponad tym”. Słyszę je i każdy z nich mnie stresuje, a bycie spiętym wcale nie prowadzi do wielkości.
Pozwalam sobie na fantazje, w których jestem ratującym innych bohaterem. Ten wewnętrzny bohater okrada mnie z bycia wystarczającym, opowiada mi, że „tylko jeszcze jedno osiągnięcie”, każe mi czerpać moją tożsamość z tego, jak chcę być postrzegany, a nie tego, kim jestem.
Pozwalam sobie na zwątpienie. Wtedy bowiem, gdy już nie mam nadziei, siły, kontroli, gdy nie mogę nic zrobić, zaczynam się modlić. Niepewność dalej jest nieprzyjemna, ale ja nie mam już co do niej oczekiwań, bo z nią nie walczę.
Pozwalam sobie na krytyczne myśli dotyczące innych. Odkrywam wtedy, jak zachłyśnięcie sobą jest małe, jak bardzo odbiera mi twórczość, jak fałszywy obraz lepszości buduje. Uśmiecham się wtedy do siebie i przypominam, że bez tych innych nigdy nie osiągnę tego, co zamierzam. I znów staję się życzliwy i wyrozumiały.
Pozwalam sobie pójść na siłownię, choć akurat moja żona woli bym został w domu. Przechodząc przez poczucie winy z tym związane przestaję się bać, a wtedy nie będę udawał przy niej kogoś, kim nie jestem i dowiem się, czy tak naprawdę takiego mnie chce. Zawsze wtedy odkrywam, że ona akceptuje mnie, a ja znowu nie akceptowałem siebie.
I na to też sobie pozwalam.
I na lęk, poczucie zranienia, złość, nienawiść, wściekłość, poczucie winy, apatię, lenistwo, krytykanctwo, cynizm i wszystkie inne cienie, będące przejawem człowieczeństwa. Bo ta część mnie, która sobie na to pozwala, jest czystą, bezwarunkową miłością. A pod spodem, czasem bardzo pod spodem, nią właśnie jest każdy z nas. Jedną kwestią jest bowiem to, co czujesz. Drugą, to co czujesz na temat tego, co czujesz. Jeśli złościsz się na złość, przegrywasz i irytujesz się bardziej. Jeśli ją akceptujesz, ona mija.
Gdy następnym razem poczujesz coś, co do tej pory w sobie odrzucałeś, pozwól sobie na to. Pod zamkniętymi powiekami popatrz na to, nie uciekaj od tego ani w to nie wchodź. Pozwól sobie, bo wtedy przestaniesz sobie robić krzywdę. Dopiero wówczas możesz przestać ją robić innym.


Mateusz Grzesiak

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz