Strony

niedziela, 24 lipca 2016

Nie samym macierzyństwem kobieta żyje.



Wiem, że każda kobieta jest inna i rożne są jej potrzeby. Doskonale zdaję sobie sprawę, że część z Was może zupełnie się ze mną nie zgadzać w wielu aspektach tutaj poruszanych. Cieszy mnie jednak to, że szanujemy swoje wybory.
Gdy próbuję stanąć z boku i przyjrzeć się sobie i moim metamorfozom w trakcie ostatnich trzech lat, to uderza mnie tempo zmian, które we mnie zachodzą. Ba, nie tylko tempo tych zmian mnie uderza. Zmienił się również kierunek, w którym zmierzam. Inne mam cele, inne priorytety i inaczej patrzę na ten cały piękny rozgardiasz macierzyństwem zwany. Dojrzewam. Tak cholernie się cieszę, że już nie szukam po omacku swojej drogi i jednocześnie pozwalam sobie na popełnianie błędów. Traktuję je nie jako porażki a jako nieodłączny element tej ścieżki, którą kroczę. Nie mam wyrzutów sumienia, że czasami pudłuję albo nie wyrabiam na zakrętach. Zaczynam przyzwyczajać się do myśli, że to zupełnie naturalne. Dobrze mi z tą myślą, że co doświadczam to moje, czego próbuję to coś z tego wynoszę, co smakuję to zostaje przeze mnie zapamiętane.
Jeszcze całkiem niedawno, bo 3 lata temu, gdy mój starszak był jeszcze nieopierzonym pisklakiem, byłam święcie przekonana, że macierzyństwo i wychowywanie dzieci będzie tym, czemu poświęcę 100% mojego czasu i energii. Kurczowo trzymałam się tej myśli, że mam prawo zdecydować zostać z dziećmi w domu jak najdłużej i nikt nie powinien mi tej możliwości zabierać. Byłam święcie przekonana, że nawet gdyby nastały lata chude, to powinnam zostać w domu i być tą mitologiczną Gaią, opiekunką domowego ogniska. A mój Mąż powinien zwyczajnie pracować, aby móc opiekować się tą sferą materialną.
Jednak z miesiąca na miesiąc zaczęłam czuć pewnego rodzaju pętlę, którą sama sobie zarzuciłam na szyję. To macierzyństwo, tak przeze mnie doceniane i wychuchane, zaczynało mnie dusić. Traciłam coraz częściej cierpliwość, dopadały mnie momenty totalnej rezygnacji i zwątpienia w swoje umiejętności wychowawcze. Doszłam do wniosku, że nie jestem stworzona do tego, aby poświęcić swoim dzieciom wszystko, zapominając jednocześnie o tym, że ja mam także potrzeby spoza tego matczynego kręgu.
Tak jak tu stoję, tak z pełnym przekonaniem stwierdzam, że to nie dla mnie być mamą 24/7. Potrzebuję odejścia. Serio, jak ryba wody, tak ja potrzebuję mieć przestrzeń i czas tylko dla siebie. Z całych sił chcę mieć rejony, które dotyczą tylko mnie. To nie jest egoizm, jak czasami próbuje mi to zasugerować mój Mąż, chyba jeszcze nie do końca pogodzony z tym, że zaczynam wyfruwać z gniazda, ale tylko na krótkie momenty. Dla mnie sztuka latania zwana inaczej Życiem, nie polega tylko na byciu mamą. Zaczynam dopiero odbudowywać te rewiry, o których zapomniałam przez ostatnie lata, od kiedy wróciłam do Polski. Dla niektórych sprawy oczywiste jak posiadanie znajomych czy wspólne weekendowe wypady z psiapsiółą, dla mnie to rzeczy jeszcze nieosiągalne, jednak na szczęście znajdujące się na mojej liście „do zrobienia” w najbliższym czasie.
Pozwolę sobie na mała dygresję i przytoczę pewną historię. Pod jednym z lipcowych tekstów jedna z Was zostawiła komentarz, który dał mi do myślenia. Niestety nie mogłam go odszukać w czeluściach facebooka, trudno. Dotyczył od tego, że Ona [tak ją nazwijmy na potrzeby tego akapitu] właśnie wróciła z tygodniowych wakacji z samą sobą. Dzieciaki zostawiła z Mężem i zdecydowała się na auto-reset. Wiem, że część z nas zaszlochałaby się za naszymi bąblami i takie podejście byłoby nie do ogarnięcia. Rozumiem to. Ja jednak byłam z niej dumna! Po pierwsze byłam z niej cholernie dumna, ponieważ na forum publicznym potrafiła przyznać, że nie miała z tego tytułu wyrzutów sumienia, ba nawet świetnie się bawiła. To wielka odwaga! Po drugie mam czelność przypuszczać, że jej otoczenie przyjęło tę jej potrzebę nie jako fanaberię, a jako niezbędny element układanki. Aby Ona nie zwariowała, tylko mogła się zregenerować podczas tego tygodni i powrócić do rodziny na pełnej petardzie.
Gdy próbuję wyobrazić sobie hipotetyczną sytuację, że i mi nagle urodziła się taka potrzeba autoresetu, jak tej wspomnianej Onej ;-), i oznajmiam to moim najbliższym, to obawiam się, że nie byłoby to entuzjastycznie przyjęte. Zostałabym pewnie zdrowo opierdzielona za te moje egoistyczne zapędy. Gdzieś tam w naszym społeczeństwie zakorzenione jest jeszcze od wielu pokoleń to, że matka nie ma prawa do wakacji. Że skoro chce odpocząć, to musi zabrać ze sobą ten cały majdan i razem ze swoją gromadą ruszyć na „odpoczynek”. Że przecież, gdyby spróbowała odpocząć samotnie, w ciszy, z dala od domu, to niejako wystąpiłaby przeciw rodzinie.
Bzdura. Skoro kobieta potrzebuje takiego resetu bez udziału rodziny, choćby dwu- czy trzydniowego, niekoniecznie od razu tygodniowego, to oznacza, że ona naprawdę cholernie go potrzebuje. Bo chce doładować swoje bateryjki, które pomału się wyczerpują. A ich doładowanie pozwoli jej nie oszaleć, a powrócić na codzienną ścieżką ze zdwojoną siłą.
Wrócę do meritum. Nie samym macierzyństwem kobieta żyje. Czasami niezbędna jest chwila odejścia, choćby na moment. Dla każdego co innego może okazać się tym panaceum, które pozwoli nie zwariować i zregenerować te pokłady, które często się wyczerpują.
Kiedyś trafiłam na książkę Teri Hatchett, w której znalazłam świetny fragment opisujący to, że rodzic również powinien dbać o siebie. Niestety za nic nie mogę go znaleźć, jednak jego brzmienie było takie:
„Jeśli swoim dzieciom pokazujesz, że nie szanujesz się i lecisz na resztkach sił, to jaki przekaz dajesz swoim dzieciom? Że ich potrzeby są ważniejsze niż potrzeby innych ludzi, nawet tych najbliższych. Chyba nie tego chcesz ich nauczyć, prawda?”
 http://www.szczesliva.pl/nie-samym-macierzynstwem-kobieta-zyje/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz